Przejdź do głównej zawartości

Aha. No okej...

Kochani,

Nie wiem, jak się zabrać za pisanie tego posta. Siedzę sam w hotelowym pokoiku, pod ręką mam butelkę guappy, w głowie pustkę, a serce skute lodem. Szkoda, że tylko serce, bo jak na złość zepsuła się klimatyzacja, a jedna z okiennic zupełnie nie spodziewała się tego, jak ją potraktuję po powrocie ze śledztwa i teraz leży sobie żałośnie na chodniku, czekając na kogoś, kto ją stamtąd uprzątnie.

W momencie, w którym uświadomiłem sobie, że zupełnie straciłem kontakt z Panem D. i że nie wolno mi już łudzić się, że wkrótce nadejdą jakieś wieści, a także po tym, jak potraktował mnie Manuel i jego włoski koleżka" (do tej pory zastanawiam się, co on tam właściwie do mnie wykrzykiwał z taką pasją…) postanowiłem nie liczyć już na nikogo. Wyłącznie na siebie. Wybitna to była myśl i doskonała decyzja.

Drodzy, cóż mogę rzec… Liczyć wyłącznie na siebie będę musiał już chyba do końca życia…

Ale do rzeczy. Pierwsza kocia kawiarnia, którą odwiedziłem, nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nie było w niej owych wysokich klatek ani porządnych drapaków, tylko jakieś tekturowe pudła i poduchy z aksamitu. Amatorzy. Ale kawa niezła.

Za to następny lokal… NIE WIERZĘ, WŁAŚNIE KTOŚ RZUCIŁ KLAPKIEM W OKNO! Cazzo, czy tam ragazzo, zaraz z nim zrobię porządek… Klapkiem, naprawdę, no kto to widział, co to za kraj, co za…

Nie. Już. Już sobie to wszystko układam. Wam. Już opowiadam…

Kochani, zaraz po przekroczeniu progu kawiarni o jakże przeuroczej nazwie „Signore Puszkino” dostałem gęsiej skórki. I mdłości. Wszystko się zgadzało: wysokie klatki, wysokiej jakości drapaki i zawyżone ceny. Miejsce wypełnione było roześmianymi ludźmi, po posadzce przechadzały się jakieś dziwnie wybrakowane koty, a wszędzie, tylko nie w swoich klatkach, siedziały najróżniejsze ptaszyska – papugi, gołębie, wróble, kanarki. Jeden wyjątkowo paskudny, otyły gołąb uczepił się zamocowanego na ścianie perskiego dywanu, a inny atakował kapelusz z wąskim rondem, nonszalancko zawieszony na fikuśnym, żeliwnym haczyku.

Stałem tak, zupełnie sparaliżowany, dopóki z letargu nie wyrwał mnie ocierający mi się o łydkę dostojny, ale podstarzały już, kocur.

 Pan Puszkin? – spytałem niepewnie. Nie spodziewałem się jednak odpowiedzi.

– Stefan?

I wtedy ją ujrzałem. Kiedy teraz o tym myślę, wszystko mogło się potoczyć zdecydowanie gorzej. Mogła wciąż być szczupła.

Zza lady wychylała się do mnie moja zaginiona przed laty żona. Nie była zdziwiona. Wręcz przeciwnie. Spodziewała się mnie, to pewne. Poprosiła, bym wstąpił z nią na zaplecze. Bezwiednie poruszając nogami, uczyniłem to, o co prosiła.

W wyjątkowo przestronnym pomieszczeniu czekał już na mnie „komitet powitalny”. Pan D., Manuel i jakiś zgrzybiały staruszek, trzymający na kolanach poczochrane kocię. Cięższa o co najmniej 20 kilogramów Marisin zwróciła się do mnie:

 Stefanie, proszę, nie patrz tak dziwnie. To Don Fidelli Dad. Mój ojciec. A tego malucha poznajesz? To Chico, coutún, którego pozbyliście się w marcu.

 Stefanie, chyba już czas, żebym i ja się przedstawił…  Pan D., wyglądał na jeszcze bardziej speszonego niż w trakcie tej całej sytuacji z mazurkiem. – Mam na imię Krzysztof. Może usiądź, kilka spraw wymaga wyjaśnienia.

W tym momencie opuściły mnie wszelkie emocje. Z obojętnością słuchałem głupot o tym, jak Marisin, pozostając pod przykrywką, od 5 lat skupowała ode mnie biegające teraz po kawiarni coutuny. Ponoć nie mogła znieść naszego systemu selekcji kociąt (właściwie to zanim moja żona zaczęła podszywać się pod nędznych hodowców, kociaki puszczaliśmy wolno do pobliskiej puszczy. Do natury. Co w tym złego?). Perskie dywany i szylkretowe grzebienie zabrała ze sobą (tfu, ukradła!)  na znak buntu, bo nie znosi klasizmu i niesprawiedliwości, a ciotka Gatía i tak nie miała czego tymi grzebieniami czesać, a w ogóle to rasa Coutún jest zbrodnią przeciwko gatunkowi kociemu, że genetyka, że coś tam, a że ja jestem seksistą, rasistą i że w ogóle ograniczony... 

Pan D. (czy tam Krzysztof, nieistotne) pomógł jej obmyślić plan ucieczki i przez ostatnie 5 lat tuszował ślady. Kawiarnię zasponsorowałem ja. Aha. Tych dwoje połączyła pasja do pieczenia (chyba konsumowania) ciast. Krzysztof przyznał, że przyniesienie mazurka na śniadanie wielkanocne było błędem, ale przynajmniej dzięki temu mogą już przestać udawać. AHA.

Manuel powiedział tylko, że w sumie to nic osobistego, że Marisin pozwoliła mu trzymać ptaki w swojej kawiarni i że dobrze mu tutaj. Nie jada już tak często w restauracjach i udało mu się zrzucić parę kilogramów. Aha, i że z partnerem też mu się całkiem nieźle układa. PARTNEREM.

Świat zwariował. Wiem tyle, że po opisaniu tej całej sprawy jest mi nieco lżej. Na pewno lżej niż Marisin. Haha… No cóż, Pan D. najwyraźniej nie ma czasu pilnować kaloryczności jej posiłków, tak jak ja to robiłem.

Wracam do domu. Koty czekają. Ciao...


Źródło: Internet

 

E-Stefan

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zgoda, dywany, Włochy i legowiska

 Kochani Czytelnicy! Myśl o mazurku mnie nie opuszcza. Pan D. sprawdził swoją trasę w GulGul Maps i okazało się, że ciasto kupił w popularnej sieci marketów Na Wsi. Na szczęście wybaczył mi moje ostatnie faux pas ... Oczywiście, szczerze wątpię, by Marisin była przetrzymywana gdzieś w jakiejś spółce cukierniczej i produkowała wypieki dla marketów Na Wsi (które w rzeczywistości z wsią nie mają wiele wspólnego, bardziej z małomiasteczkowością, choć to osobny temat…), ale ta mnogość zbiegów okoliczności w ostatnim czasie wydaje mi się co najmniej niepokojąca. O co chodzi? Już tłumaczę. Wczoraj otrzymałem wiadomość prywatną od jednej z Kołtuniaczek. Akcja „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” nareszcie, bo po 5 latach swojego istnienia, przyniosła jakieś efekty. Otóż, kochani, jeden z perskich dywanów Ciotki Gatii widziany był w okolicach jeziora Como. Moja wieloletnia czytelniczka (którą w tym miejscu serdecznie pozdrawiam) twierdzi, że widziała ów dywan podczas spaceru po okolicy,...

Como, cómo, por qué y que y qué y qué más

Queridos, He vuelto a casa. Se está mejor en casa que en ningún sitio, según dicen. Pero yo ya estoy harto de todo. No me gusta nada el cielo encapotado, el paisaje convencional, la gente pesada de este país… Ni los chavales que trabajan en nuestro jardín, ni las chicas de la cocina. Tampoco me gusta seguir viviendo con mi tía. A propósito… Al entrar a nuestra residencia de repente me atacó Doña Gatía. -         ¡¡¡ IMBÉCIL, TU QUÉ HAS HECHO, PAYASO, KRETYNIE, PÓŁGŁÓWKU, Ты идиот!!! Resulta que nos quitaron la cría. Parece que alguien ha denunciado lo que había escrito en mi última publicación. Pero a mí ya me importa un pepino. MEJOR, ME LA SUDA. Perdonadme este vocabulario. Pero. A mí. Me. Importa. Un. Bledo. Tía Gatía, la última persona de mi familia que sigue viva, es la que me había vinculado con algo que nunca me daba satisfacción. Los gatos no me caen muy bien, tampoco Gatía. Maldita vieja… Todo aquello, que enumeró Marisin, tod...

Anuncios más importantes

¡Queridos! Me gustaría anunciaros unas cositas. Primero Las personas que tanto quieren armar jaleo, los que me acusaron de engañar mis seguidores... Mirad, yo no soy responsable de lo que aconteció en Kitaya. El desorden en la estructura interna de la empresa era lo que causó tantos problemas, no pobrecito yo, quien solamente os ha recomendado el producto y os ha dado el código, para que ahorréis un poco antes de la Semana Santa. De verdad, qué horror estas calumnias… Estoy convencido de que Kitaya os devuelve el dinero en cuanto pueda. Segundo Se busca fotógrafo. Hemos decidido a romper la cooperación con Manuel. Sin entrar en detalles, nuestro paparazzi gatuno ya no está apasionado por lo que estuvo haciendo por toda su vida, de repente se ha convertido en un ORNITÓLOGO. Bueno, pues os animo a entrar en contacto conmigo. Sobre los requisitos y beneficios hablaremos durante la entrevista de trabajo online, pero conviene subrayar que Manuel era un visionario, quisiéramos mant...